PATRON
DLA WALCZĄCEJ POLSKI, DLA KRWAWIĄCEJ WARSZAWY
14 sierpnia 1944 r. na polach w Nieszkowicach Wielkich rozbił się samolot wracający z lotu nad okupowaną Warszawą. Po dokonaniu zrzutów dla powstańców warszawskich, wracał do bazy we Włoszech. Samolot pilotował kpt. Zbigniew Szostak.
Zbigniew Szostak od najmłodszych lat marzył o lataniu na prawdziwych samolotach. Mieszkał w Warszawie na Żoliborzu i na tarasie do domu swoich rodziców, obserwował loty samolotów na pobliskim lotnisku Okęcie. Chłopiec marzył i konstruował modele różnych typów samolotów.
Lata szybko mijały, zainteresowania wzrastały i Zbyszek po ukończeniu gimnazjum im. Tadeusza Rejtana zapisał się na wydział lotniczy technicznej szkoły. Po dwóch latach zgłosił się jako ochotnik do odbycia zasadniczej służby wojskowej, co dawało mu prawo wyboru rodzaju wojsk. Rzecz jasna wybrał lotnictwo. Każdą wolną chwilę spędzał na lotnisku Okęcie latając na samolotach aeroklubu warszawskiego. Gdy przelatywał nad domem rodziców, zataczał trzy koła, aby matka, obserwując niebo z tarasu, mogła widzieć, że już kończy lot i wkrótce wróci do domu na obiad.
We wrześniu 1939 roku bronił polskiego nieba na samolotach PLL „Lot”. Przewaga niemieckich sił lotniczych była jednak miażdżąca. Aby uniknąć niewoli niemieckiej przedostał się przez Rumunię do Francji i wstąpił do polskiego wojska tworzonego przez gen. Władysława Sikorskiego. Walczył w szeregach lotnictwa bombowego. Był bardzo dobrym oficerem, wytrwałym i koleżeńskim. W okresie II wojny światowej piloci po wykonaniu 50 lotów bojowych mieli oprawo rezygnować z dalszych lotów. Zbyszek miał już w sumie 108 lotów bojowych.
Wybuchło Powstanie Warszawskie. Naród polski walczył w osamotnieniu, jakże miał więc przestać latać! Teraz miał latać do swoich, do rodziców, do krwawiącej i osamotnionej Warszawy ze sprzętem bojowym, amunicją, lekarstwami i żywnością. Ten lot 14 sierpnia 1944 roku był już z kolei 109.
Matka kpt. Zbigniewa Szostaka, Ludwika ps. „Mucha”, była żołnierzem Armii Krajowej. Jej zadanie bojowe polegało na patrolowaniu rejonu kościoła parafialnego św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, gdzie przebiegała linia szczególnie ostro ostrzeliwana przez Niemców. Z nasłuchu radiowego wiedziała, że na dzień 14 sierpnia był zapowiedziany zrzut przez lotnictwo alianckie pomocy dla Warszawy. Miała służbę i obserwowała niebo. Idąc w stronę domu wiedziała, że z góry spadają pakunki i pojemniki. Rozpoznała ryk silników Liberatorów i Halifaxów. Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie samolotów alianckich. Trwała krótka walka w powietrzu. Jeden z pakunków spadł blisko jej domu. Nagle zauważyła, że jeden z samolotów odrywa się i zatacza nad domem koło, potem drugie i … trzecie. Matka na głos wołała: „Zbyszek, mój syn!” Samolot szczęśliwie odleciał znad walczącej Warszawy w drogę powrotną na południe Włoch do bazy lotniczej w Brinidisi.
To był ostatni kontakt syna z matką. Liberator prowadzony przez I pilota kpt. Zbigniewa Szostaka wykonał zadanie i dał znać matce oraz rodzinie, że żyje. Wszystkie alianckie samoloty musiały przelatywać kanałem przez tzw. bramę krakowsko-tarnowską, dwukrotnie w jednym locie tam i z powrotem. Niemcy wiedzieli o tym i, w okolicach Krakowa, Bochni oraz Tarnowa, atakowali samoloty z powietrza i ziemi. Liberator prowadzony przez Szostaka w dniu 14 sierpnia około północy znajdował się na kanale bramy krakowsko tarnowskiej w okolicach Bochni.
Była jasna sierpniowa noc. Na powracającego z Warszawy Liberatora czekała niemiecka zasadzka. Wywiązała się nierówna walka powietrzna. Liberatory miały słabe uzbrojenie, gdyż ze względu na bardzo dużą ilość paliwa, część podstawowego wyposażenia bojowego była wymontowana w bazie włoskiej. Samolot musiał mieć paliwo na przelot z Włoch nad Warszawę i z powrotem. Stalin, jak wiadomo, nie zgodził się na lądowanie maszyn na lotniskach polowych zajętych przez armię radziecką.
Liberator zaczyna dymić, w silnikach pojawia się ogień. Kapitan Szostak wydaje polecenie wyrzucenia zbędnego balastu i decyduje się na lądowanie na pobliskich łąkach. Samolot płonie w powietrzu. Siedmioosobowa załoga skacze na spadochronach. Ryk silników i huki wystrzałów budzą mieszkańców Nieszkowic Wielkich, Pogwizdowa, a nawet Bochni. Ludzie wiedzą, że od kadłuba samolotu odrywają się postacie, lecz spadochrony nie otwierają się z powodu małej wysokości. Lotnicy roztrzaskują się na łąkach i kartofliskach Nieszkowic. Samolot spada na ziemię i płonie przez kilka godzin. Ludzie biegną na pomoc. Przeszukują łąki, zagony i zagajniki. Odnajdują roztrzaskane ciała. Zanoszą je do wsi. Z kieszeni mundurów wyjmują dokumenty i znaki tożsamości załogi. Okazuje się, że wszyscy piloci to bardzo młodzi Polacy.
Był wczesny poranek 15 sierpnia, święto Matki Bożej Zielnej szczególnie pobożnie obchodzone przez Polaków. Do Nieszkowic z sykiem syren samochodowych i motocyklowych przyjechała żandarmeria polowa i niemieccy lotnicy. Wydali polecenie mieszkańcom wsi, aby ciała lotników zakopać w polu. Badali szczątki maszyny. Niektóre części ocalałe z samolotu zabrali wcześniej mieszkańcy wsi. Kierownik miejscowej szkoły, pan Stanisław Sasak, jeszcze przed przybyciem Niemców wykonał zdjęcia na miejscu wypadku. Dowódca AK obwodu „Wieloryb” w porozumieniu z księdzem proboszczem Kapustą i panem Sękowskim z majątku Nieprześnia przystąpili w tajemnicy do organizowania pogrzebu katolickiego. Ciała lotników umieszczono w trumnach i wystawiono na cmentarzu w Pogwizdowie. Data i godzina pogrzebu była znana wtajemniczonym, aby nie spowodować zgromadzenia większej ilości ludzi i niepotrzebnej akcji ze strony Niemców. Ale i tak już od wcześniejszych godzin rannych przybywali mieszkańcy z okolic Bochni na cmentarz w Pogwizdowie, aby oddać hołd bohaterskim lotnikom i pomodlić się za ich dusze.
Kiedy uroczystości pogrzebowe dobiegały końca obecny na pogrzebie „Tamarow” z grupy dywersyjnej AK oddał salwę honorową ku ich czci. W czasie modlitwy „Anioł Pański” przesuwali się uczestnicy pogrzebu, pokrywając wspólną mogiłę wieńcami i kwiatami. Na szczycie dużej mogiły zatknięto znak cierpienia – brzozowy krzyż. Odśpiewano hymn „Jeszcze Polska nie zginęła”.
W grudniu 1946 roku generał Iżycki, dowódca wojsk lotniczych na Zachodzie, przekazał rodzicom Zbigniewa Szostaka odznaczenie syna, Złoty Krzyż Orderu Virtuti Militari IV klasy i Krzyż Walecznych, nadany mu już po raz czwarty. W lotnictwie polskim na Zachodzie, żaden z lotników nie zdołał osiągnąć tak wielkiej liczby dalekich lotów bojowych w najcięższych warunkach. Po wojnie zwłoki lotników ekshumowano i złożono na wieczny spoczynek na cmentarzu wojskowym na Rakowicach w Krakowie.
Autor: Maria Elżbieta Mroczek
Józef Bielicki urodził się 12 lutego 1922 roku w Warszawie, w rodzinie Jana i Zofii Bielickich. Pochodził z rodziny mającej korzenie w Sobótce, na pograniczu Kujaw i ziemi łęczyckiej. W przeciągu XIX w. jego przodkowie emigrowali jednak stamtąd stopniowo w kierunku Łodzi i Pszczonowa. Po I wojnie światowej jego rodzice przenieśli się i zamieszkali w śródmieściu Warszawy. Szkołę powszechną Józef ukończył w Warszawie, a ponieważ pasjonowały go samoloty, mając 16 lat w 1938 roku, zdał egzaminy do Szkoły Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Bydgoszczy. Aby zostać do niej przyjęty musiał także posiadać pozytywne świadectwo lekarskie Centrum Badań Lekarskich Lotnictwa w Warszawie, które niełatwo było uzyskać, ale które także złożył. Szkolenie jego dywizjonu szkolnego odbywało się w 1938 roku w Świeciu a od wiosny 1939 roku w Krośnie, dokąd szkoła została przeniesiona w obliczu zagrożenia wojennego. Latem odbył tam, jak wszyscy jego koledzy, intensywne szkolenie na samolotach RWD-8 i w końcu sierpnia, mając zaledwie 17 lat, uzyskał patent pilota.
Po wybuchu wojny, w początkach września 1939 roku, gdy ich lotnisko w Krośnie i samoloty zostały zniszczone w trakcie niemieckich nalotów, ocalały sprzęt, dowódcy i wszyscy uczniowie szkoły zostali ewakuowani do Łucka. Gdy 10 września i Łuck został zbombardowany, dowództwo szkoły zadecydowało o stopniowej ewakuacji do Rumunii. Jednak nie zdążono tego dokonać w związku z wkroczeniem 17 września wojsk sowieckich w granice Polski. Większość kadry oficerskiej i uczniów (ok.150 osób) dostała się do niewoli. Oficerowie zostali natychmiast aresztowani przez NKWD i wywiezieni do Kozielska i Starobielska, gdzie wiosną 1940 roku zostali zamordowani. Pozostali zostali wywiezieni w głąb Rosji. Pewnej części kadry i uczniów udało się jednak zbiec z Łucka i 18 września przedostać do Rumunii. Wśród nich był Józef. Internowano ich najpierw w Czerniowcach, a potem rozmieszczono w obozach w różnych częściach Rumunii. Józef nie zamierzał jednak pozostać w takim obozie, nie po to przecież miesiąc wcześniej został pilotem, aby teraz bezczynnie siedzieć w obliczu napaści na Polskę. Uciekł do Bukaresztu, do polskiego konsulatu. Tam uzyskał fałszywe dokumenty i następnie dotarł, jak kilku jego kolegów, do portu Bałczik nad Morzem Czarnym. Stamtąd statkiem dotarł do Francji a następnie do Lyonu, do bazy lotniczej Bron. Odbył tam wraz z tymi kolegami, którzy dotarli do Bron tą samą drogą, szkolenie na samolotach francuskich. Po tym przeszkoleniu, w kwietniu 1940 roku wszyscy zostali przeniesieni na lotnisko w Rouen. 10 maja Niemcy zbombardowali jednak to lotnisko i zniszczyli większość samolotów. Szkolenia zaprzestano. 22 czerwca 1940 roku, po kapitulacji Francji, ewakuował się wraz z innymi pilotami do Anglii.
Po przejściu szkolenia w brytyjskiej szkole pilotażu na jej samolotach, od 1941 roku służył w Anglii jako pilot m. in. w 305 Dywizjonie Bombowym i 300 Dywizjonie Bombowym im. Ziemi Mazowieckiej. W trakcie działań wojennych awansował do stopnia plutonowego a z racji młodego jeszcze wieku, pełnił w tamtym czasie zazwyczaj obowiązki II pilota w samolotach bojowych Polskich Sił Powietrznych. Pilotował bombowce w nalotach na wyznaczone cele w zajętej przez Niemców północnej Francji, Belgii, Holandii, Danii oraz w Niemczech. Za swoje męstwo i dokonania w tych akcjach został dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. W tym czasie jego kolegą w dywizjonie 300 DB był m.in. sierżant bombardier Mieczysław Pawlikowski – znakomity późniejszy aktor filmowy (m.in. niezapomniany Zagłoba z filmu Pan Wołodyjowski i serialu Przygody Pana Michała).
W 1944 roku Józef zgłosił się na ochotnika do 1586. Eskadry Specjalnego Przeznaczenia. Jej samoloty, zamiast z bombami nad Niemcy latały do okupowanej przez nich Europy, w tym także do Polski. Dokonywały o wiele bardziej niebezpiecznych, bo samotnych misji, zrzucając broń i amunicję dla lokalnych oddziałów partyzanckich oraz transportując przeszkolonych w Anglii dywersantów, w tym oczywiście także polskich Cichociemnych. Od sierpnia 1944 roku Eskadra dokonywała także lotów nad Warszawę z dostawami dla walczących powstańców. Jej baza znajdowała się wtedy we Włoszech na lotnisku Campo Cassale w pobliżu miasta Brindisi. W okresie między 1 a 14 sierpnia 1944 roku odbył nad Warszawę 7 lotów, co oznacza, że latał wtedy „na okrągło”. Ponieważ dowódca Liberatora, w którego załodze latał Józef Bielicki – kpt. Szostak, także był warszawianinem, więc czynili to z wielkim poświęceniem, bez zwracania uwagi na przemęczenie.
Dnia 14 sierpnia 1944 roku załoga w składzie: I pilot – kpt. Zbigniew Szostak, II pilot – plut. Józef Bielicki, nawigator – kpt. Stanisław Daniel, radiotelegrafista – plut. Józef Witek, bombardier – plut. Tadeusz Dubowski, mechanik pokładowy – plut. Wincenty Rutkowski, strzelec – plut. Stanisław Malczyk; wystartowała z lotniska pod Brindisi. Ich samolot, po 6 godzinach lotu, dokonał nocnego zrzutu w centrum Warszawy, prawdopodobnie w okolicach placu Krasińskich. W drodze powrotnej, 15 sierpnia, nad Puszczą Niepołomicką ich Liberator B-24 (nr KG 890) został zaatakowany przez niemieckie myśliwce i poważnie uszkodzony. Dowódca rozkazał opuszczenie palącego się samolotu. Załoga wyskoczyła na spadochronach, ale z powodu zbyt niskiej już wysokości lotu większość spadochronów nie zdążyła się otworzyć. Lotnicy zginęli na miejscu roztrzaskując się o ziemię pod wsią Nieszkowice Wielkie w okolicach Bochni. Liberator, jak się później okazało, został zestrzelony przez niemieckiego pilota Lufftwaffe – Gustava Eduarda Fracsi.
Wszyscy zostali pochowani na cmentarzu w Pogwizdowie. Po wojnie ich szczątki zostały przeniesione na cmentarz wojskowy w Krakowie. Ocalałe części ich samolotu zostały wykorzystane do rekonstrukcji samolotu Liberator B-24 J znajdującego się w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Józef Bielicki został pośmiertnie odznaczony Orderem Virtuti Militari i awansowany do stopnia chorążego.
Autor: Janusz Bielicki
Na łąkach i polach Nieszkowic Wielkich zginęli:
kpt. Zbigniew Szostak, lat 28
I pilot – mjr. naw. Stanisław Daniel, lat 34
II pilot – chor. Józef Bielicki, lat 22
sierż. Stanisław Malczyk, lat 28
sierż. Józef Witek, telegrafista, lat 29
strzelec pokł. sierż Tadeusz Dubowski, lat 21
mech. pokł. sierż. Wincenty Rutkowski, lat 23